Meksyk, tak wyjątkowy kulturowo, ma też swoje własne reguły rządzące się rynkiem pracy. Meksykanie pracują tak ciężko jak Polacy. Niejednokrotnie jednak są po prostu wykorzystywani przez pracodawców, którzy wyciskają z nich ostatnie soki, jak wyciska się limonki na tacos. W Meksyku pracuje się od świtu do nocy, często nawet po 6-7 dni w tygodniu. Niektóre sektory (np. turystyka w szczycie sezonu) charakteryzuje się nawet 17-godzinną dniówką!
Proces poszukiwania pracy w Meksyku oraz same rozmowy kwalifikacyjne diametralnie różnią się od europejskich standardów. Wbrew pozorom, najtrudniej jest znaleźć pracę aplikując przez internet. Najłatwiej – po znajomości, a najszybciej: chodząc i rozpytując. Na CV i jego zawartość tak naprawdę mało kto patrzy (no chyba, że na zamieszczone w nim zdjęcie). Najtańsza siła robocza pracuje za głodowe stawki i niejednokrotnie jest manipulowana, natomiast wyższe warstwy społeczne prowadzą życie jak w Madrycie i, co więcej, zmieniają prace i dostają awans po znajomości oraz na zasadzie nepotyzmu, obstawiając kluczowe stanowiska kumplem, zięciem czy wujkiem. I tak, dentysta może być równie dobrym dyrektorem operacyjnym firmy produkcyjnej jak i nauczyciel. W Meksyku nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań (formalnych ani moralnych).
Przy pracy za najniższą stawkę wcale nie trzeba zabłysnąć na rozmowie kwalifikacyjnej, trzeba się tylko na niej pojawić. Jeśli pracę załatwia nam znajomy, to jest to czysta formalność i w zasadzie nawet poziom języka nie ma tu większego znaczenia. Są też takie firmy, które wiążą się z pracownikiem na całe życie (Meksykanie mówią wówczas, że „biorą ślub” z firmą). Oferują one kandydatom zwrot kosztów dojazdu na każdy z 6 etapów rekrutacji oraz bajońskie sumy już od pierwszej wypłaty (nawet, jeśli pracownik jest świeżo po studiach). Wizja wyprowadzenia się od rodziców i wynajęcia domu z basenem jest bardzo kusząca, jednak ciągnie za sobą gotowość do morderczej pracy po 14 godzin dziennie oraz w weekendy. Ostatni etap rekrutacji do takiej firmy ma na celu psychicznie wykończenie przyszłego pracownika (np. odgrywając scenkę z wyżywającym się nad nim szefem). W ten sposób sprawdza się lojalność kandydata i emocjonalną przewagę nad nim firmy: zostanie zatrudniony ten, kto szybciej pęknie, ponieważ będzie nim można dużo łatwiej manipulować. Absurdalnych przykładów można by mnożyć tysiące, ponieważ ilu jest ludzi, tyle jest historii. Znam również przypadki osób, które bez większych problemów znalazły w Meksyku pracę w swoim zawodzie, otrzymując tam wynagrodzenie kilkakrotnie wyższe niż w Polsce, nie ma na to reguły. Co ważne, legalne zatrudnienie obcokrajowca jest dość skomplikowane (szczegóły dotyczące uzyskania wizy pracowniczej w Meksyku znajdziecie tutaj). Wiele firm i instytucji zatrudnia turystów nielegalnie, jednak należy się liczyć z tym, że wówczas mogą pojawić się problemy z płatnościami wynagrodzeń, a nawet bezpodstawne oszczerstwa i wydalenie z pracy (niestety, znam również takie przypadki).
Pewnego dnia postanowiłam i ja spróbować szczęścia w Meksyku. Trzy języki biegle, 6 lat doświadczenia zawodowego, tam musi być dla mnie jakaś praca!
Wysyłanie CV miesiącami przez internet nic nie dawało. Regularnie spacerowałam główną aleją nadmorskiej miejscowości, obserwując restauracje i sklepy oraz wyszukując kartek z ogłoszeniami o zatrudnieniu. Wiedziałam, że na cuda nie mogę liczyć, bo na wizie turystycznej mogą zatrudnić mnie tylko na czarno. Wiedziałam też, że będąc guera (jasną) wystarczy jak przyjdę w krótkiej spódniczce i ładnie się uśmiechnę – praca będzie moja. Problem w tym, że ja nie chciałam byle jakiej pracy. Nie po to rzuciłam niezłą fuchę we Wrocławiu, żeby zapylać jako kelnerka po 16-17 godzin dziennie w sezonie i przymierać głodem poza sezonem…
Tak mijały dni i tygodnie, aż wreszcie… Jest! Znalazłam! Wypasiona restauracja pokryta skośnym dachem z palapas, znajdująca się przy głównym deptaku ogłosiła:
„Zatrudnię kasjera/kasjerkę, kelnera/kelnerkę, kucharza/kucharkę, sekretarza/sekretarkę”
Go for it!
– Dzień dobry… Ja w sprawie oferty pracy, jestem zainteresowana stanowiskiem sekretarki.
– Chwileczkę… Pani przyjdzie jutro na 10:00, będzie rozmowa kwalifikacyjna.
– Już rozmowa? Ja chciałam najpierw podpytać o szczegóły oferty…
– Jutro o 10:00 będzie szef, ja nic nie wiem. Ma pani szczęście, bo jutro ostatni termin rozmów.
Byłam punktualnie. Oprócz mnie było jeszcze 8 młodych dziewczyn i jeden nastoletni chłopak. Zaproszono nas do biura szefa. Otwarły się przed nami pancerne drzwi do komnaty właściciela. Były to niemalże wrota do jaskini, której wejścia strzegły kodowane urządzenia i dziesiątki kamer – zupełnie jak na filmach amerykańskich. Z jednym wyjątkiem – wnętrze zaprojektowano na wzór kolonialnej hacjendy, wzbogaconej o najnowocześniejsze urządzenie do klimatyzacji.
Właściciel restauracji był Argentyńczykiem, co dawało się zauważyć nie tylko w jego śpiewnym „francuskim” akcencie, ale przede wszystkim w jego wyglądzie: dłuższe włosy artystycznie spięte w kucyk oraz koszula „wyłażąca” ze spodni. Najpierw poprosił wszystkich kandydatów i wytłumaczył, że otwiera nowy punkt gastronomiczny – pizzerię. Potem poprosił każdego z nas o złożenie u niego CV oraz o przedstawienie się na forum i powiedzenie kilku słów o sobie.
Wyglądało to mniej więcej tak:
– Mam na imię… Mam 21 lat, męża i trójkę dzieci. Kiedyś pracowałam w piekarni.
– A ja mam 23 lata, dwoje dzieci i jestem po rozwodzie. Skończyłam technikum ekonomiczne.
– Ja mam 18. Jestem bezdzietną mężatką…
Oczywiście jak doszło do mnie, to jak to ja, walnęłam z grubej rury:
– Jestem Polką, mam 26 lat, mówię biegle po hiszpańsku i angielsku. Aplikuję na stanowisko sekretarki, ponieważ posiadam magistra z zarządzania i administracji, posiadam wieloletnie doświadczenie pracy w środowisku międzynarodowym, w tym dwa lata na stanowisku sekretarki…asystentki…oraz…
Przyszły szef przerwał mi w pół zdania:
– Dzieci?
– Nie.
– Mąż?
– Nie.
– Rozwiedziona?
– Ależ skąd… – w tym momencie już nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem, natomiast pozostałe kandydatki zmiażdzyły mnie wzrokiem…
– Dobrze – przerwał. – Pan i ta pani po ekonomiku pójdą do tamtego pokoju, gdzie moja koleżanka pokaże wam waszą pracę. Resztę zapraszam do mnie na indywidualną rozmowę, będziecie wchodzić w kolejności alfabetycznej.
Pech chciał, że wśród Hernandezów i Gonzalezów ja byłam dopiero na literę”R”. Czekałam na swoją kolej przez dwie godziny i stałam się wówczas nie lada ucztą dla wszystkich mosquitos zamieszkujących pobliską palmę. W międzyczasie powymieniałam się z rywalkami numerami whatsappów (to było takie trendy), obiecałyśmy sobie dać znać wyniki rekrutacji. Wszystkie dziewczyny były lokalsami, dojeżdżałyby busem lub colectivo. Były bardzo podekscytowane rozmową i możliwością otrzymania tej pracy. Były ubrane dość elegancko i schludnie, makijaż (jak na Meksykanki) miały bardzo delikatny.
Oczywiście jak już do mnie doszło, to nawet kierownik miał dość prowadzenia rozmów (mimo, iż w jego jaskini klima hulała jak się patrzy, a my na dworze siedziałyśmy w 34 stopniach Celsjusza). Dlatego postanowił przesłuchać dwie ostatnie kandydatki razem.
Dostałyśmy kilka prostych zadań: najpierw było dyktando, sprawdzające czy w ogóle umiemy pisać (absurdalne, ale prawdziwe) – musiałyśmy zanotować kilka nazwisk oraz daty, które on dyktował. Potem kilka prostych zadań matematycznych: mnożenie i dzielenie pisemne, a także ustnie (wyobrażacie sobie odpytywanie z tabliczki mnożenia po hiszpańsku? No właśnie, to tak to wyglądało!). Na koniec sprawdzona została nasza lojalność – czułam się wówczas jak na tych amerykańskich sesjach coachingowych, gdzie jeden gościu rzuca kretyńskim hasłem do mikrofonu a cała sala ślepo mu wiwatuje:
– Czy jeśli będzie dużo pracy i mnóstwo klientów, a ja cię poproszę o obsłużenie klientów czy dasz radę przyjąć zamówienia?
– Oczywiście.
– Czy jeśli będzie trzeba wbić coś na kasę to będziesz umiała?
– Pewnie, że tak, nauczę się. Tylko chciałabym zapytać co z tą pozycją sekretarki, bo tylko na nią chciałam aplikować.
– Tak, oczywiście. A jak kucharz nie będzie mógł nadążyć, a ja ci powiem jak zrobić pizzę to ją zrobisz?
– Tak, zrobię.
– Dobrze. Zaczynasz już dzisiaj. Pierwsze 3 dni pracujesz za darmo, bo muszę cię sprawdzić. Zapisz mój numer i wyślij mi whatsappa, żebym miał twój telefon. Idź do domu się przebrać i wróć za godzinę.
– Ale zaraz zaraz, ja teraz nie mogę. Mam zobowiązania, mówiłam już, że aktualnie pracuję w hostelu. Muszę dać znać tydzień wcześniej, że odchodzę. Mogę przyjść jutro o 13:00, żeby się przyuczyć, ale przez ten tydzień nie mogę jeszcze podjąć pracy w pełnym wymiarze…
Nie pamiętam, co było dalej.
Wypłynęłam z jego jaskini niesiona falą emocji, podniecona tak szybkim i prostym otrzymaniem oferty pracy. Koleżanka gnała do domu co sił w nogach, żeby się przebrać, bo za godzinę rozpoczynała pierwszy dzień w pracy…
A ja? A ja dopiero jak ochłonęłam po tym praniu mózgu to się zorientowałam, że zostałam przyjęta na stanowisko złotej rączki: kelnero-barmano-kasjero-kucharza. Co więcej nie tylko nie wiedziałam czy będę pracować 6 czy 7 dni w tygodniu, w jakich godzinach będę mieć dyżury, jak są liczone napiwki, ani nawet… nie wiedziałam jaka będzie moja stawka! Viva Mexico!